sobota, 26 grudnia 2015

Święta bez opłatka - bez sensu


W te święta nie dzieliłam się opłatkiem. Nie jadłam śledzia, ani uszek, ani racuchów. Nie spotkałam się z rodzicami, dziadkami i rodzeństwem. Czy te Święta w ogóle się liczą!?






Wigilia

Godzina 10.00
Kuchnia salezjanów. Znajduję w jednej z szafek zardzewiałą maszynkę do mielenia, która ostatnio służyła jako kryjówka karaluchów. Ich skrzydełka wylatują przy pierwszym wstrząśnięciu metalowego sprzętu. Dziś trwa akcja przywrócenia maszynce życia. Najpierw mielę świeżo odciśnięty twarożek - na sernik. Potem sparzony mak z Biedronki! - na makowiec, oczywiście. W kuchni pachnie olejkiem migdałowym. Zmysły czują satysfakcję!

Nasze bożonarodzeniowe drzewko
Godzina 11. 00
Patric, ogrodnik, wnosi do jadalni choinkę – iglaste drzewko olbrzymich rozmiarów i wyjątkowej wręcz brzydoty.

Godzina 12. 00
Ksiądz Michał biega z jakimiś torbami z pokoju do jadalni, z jadalni do pokoju. Ja udaję, że nie widzę. Po jego wędrówkach pod wspomnianym drzewkiem jakimś dziwnym trafem znajdują się prezenty!

Godzina 13. 00
Wspólny obiad – zupa z afrykańskich grzybów - wciąż żyjemy i bigos z frytkami - oryginalnie.

Godzina 19.00
Pasterka. Ale jak to? Czemu nie o północy? A no dlatego, że w środku nocy robi się w mieście bardzo niebezpiecznie a poza tym o tej porze się śpi bo nie ma prądu i jest ciemno. W kościele wypełnionym ludźmi po brzegi świeci się kilka małych, żółtych żarówek oraz kilkadziesiąt świec trzymanych w rękach dzieci. Dzieci tańczą i śpiewają. Podczas Mszy św. wszyscy tańczą i śpiewają. Czuję się jak na dobrej imprezie. Czyste wariactwo! Ale, ale... Przecież to jest impreza. Urodzinowa! Jezus nam się narodził! Dziś w jednym z Psalmów podczas Mszy św. mogliśmy usłyszeć: "Błogosławiony lud, który umie się cieszyć." Tańczę więc ze wszystkimi ciesząc się z urodzin.

Godzina 21.30
Wieczerza wigilijna. Zapalamy z Sylwią świecę Caritasu znalezioną na placówce misyjnej, czytamy fragment Ewangelii o Narodzeniu i wypijamy barszczyk "gorący kubek" – nie jestem pewna ale też chyba biedronkowy.



Święto Bożego Narodzenia


W Zambii nie ma tradycji świątecznych takich jak w Polsce. Katolicyzm jest tu od niedawna więc potrzeba lat by się jakieś tradycje zrodziły. Nie mniej jednak wszędzie słychać "Merry Christmas" a katolicy spotykają się na świątecznej Mszy św..
Dziś w dziennym świetle mogę przyjrzeć się świątecznym dekoracjom umieszczonym w kościele. Widzę kolorowe lampeczki wydające z siebie piskliwą i rozpraszającą melodię jakiejś kolędy, błyszczące łańcuchy, wielkie kiczowate kokardy i szopkę zrobioną z kartonu. Tyle złego smaku wydaje się wprost nie do uwierzenia!

Szopka bożonarodzeniowa

Po nabożeństwie wybieramy się z Sylwią w odwiedziny do jednej z rodzin mieszkających na slumsach. Mąż, żona i dwie córeczki wynajmują chatkę rozmiarów kontenera na śmieci. Śpią i mieszczą swój dobytek w jednym pokoju. Drugie pomieszczenie służy za kuchnię. Siadam na obitym czarnym aksamitem krześle, które czasy świetności ma już dawno za sobą. Na przeciwko mnie znajduje się otwór w ścianie – okno, bez szyby. Jest ono wejściem do domu dla much i komarów malarycznych a dla innych stworzeń tylko wtedy, gdy przejdą wcześniejszą dietę odchudzającą gdyż okno naprawdę nie jest duże.
Pani domu – jeśli tak, w ogóle można nazwać afrykańską kobietę, gotuje coś w garnuszku postawionym nad rozgrzanym węglem drzewnym. Później dowiadujemy się, że jest to n'szima – afrykański chleb powszedni.
Młodsza córeczka – 5-cio miesięczna płacze wniebogłosy. Boi się białych ludzi. Swoją drogą, ciekawe czy mały Jezus nie płakał na widok czarnoskórego Kacpra?
Po kilku minutach rozmowy pan domu - tak, zdecydowanie afrykańskiego mężczyznę można nazwać panem domu – daje nam 10 Kwacha (lokalna waluta) mówiąc, że to ich prezent dla nas na Święta żebyśmy mogły kupić sobie chleb. Czuję się zaskoczona i zmieszana. Bo to przecież my przychodzimy na slumsy i chcemy coś dać tym ludziom a na wstępie już otrzymujemy. Później zaproszeni zostajemy na bożonarodzeniowy obiad – n'szima i kilka śmierdzących, suszonych rybek. Mimo obrzydzenia częstuję się a domownicy nie ukrywają radości, że razem z nimi świętujemy. Otrzymuję lekcję dzielenia się, lekcję hojności i lekcję miłości bliźniego.

Dziś spotkałam Jezusa. Odwiedziłam go w stajence, która nie pachniała olejkiem migdałowym ani wanilią z sernika. Może betlejemska stajenka pachniała właśnie tak jak Makululu? Może Jezus płakał tak jak mała Mery na widok człowieka o innym kolorze skóry?
Poszłam na slumsy by odwiedzić afrykańską rodzinę i dać jej świąteczne prezenty. Nie spodziewałam się nic w zamian. No bo co może mi dać ktoś biedny? A jednak!
Z Dzieciątkiem Jezus też tak jest. On chce byśmy Mu dali to co mamy najlepszego ale nieskończenie więcej możemy otrzymać od Niego. Od tego biednego Dziecka ze żłobu.
Po prostu do Niego pójdźmy! On nas potrzebuje ale jeszcze bardziej my potrzebujemy Jego!
________________

Czy te Święta w ogóle się liczą!? Bez opłatka, bez rodziny, bez racuchów...

3 komentarze:

  1. Pozdrawiam i dzięki za fajny wpis.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzieki Paulinko za lekcje wyjaśnienia Ewangelii.Niesamowicie ciekawe opowieści. Niecierpliwie czekamy na dalsze. Otwierasz nam uszy i oczy.Czytamy rodzinnie. Rodzina Mendzow.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy opis :) Dzisiaj oglądałem dokument o szkole salezjańskiej w Afryce i stąd zainteresowałem się tematem... :)

    OdpowiedzUsuń